Od razu szybkie wyjaśnienie, że „czerwoni” powyżej znaczy zupełnie co innego niż u nas. Kolor czerwony oznacza w amerykańskim systemie partyjnym „grand old party”, czyli Republikanów. Nie chodzi więc o komunistów, zwanych w nas czerwonymi. Ani o „zielonych”, o których mówi się żartobliwie, że to tacy niedojrzali czerwoni.
Ale żarty na bok bo chcę się podzielić z Wami kilkoma moimi spostrzeżeniami.
Po pierwsze uważam, że… nie nam oceniać co jest dla Ameryki najlepsze. Wolnoć Tomku w swoim domku. Jeśli amerykanie chcą by rządził nimi Donald Trump (albo odwracając medal – by nie rządziła nimi Kamala Harris) to niech tak będzie. Zawsze uważałem, i uważam nadal, że w demokracji zmiana władzy jest czymś tak naturalnym jak to, że słońce wstaje na wschodzie. Nie ma co więc nad tym rozdzierać szat. Ot, jedni rządzili źle to zastępują ich inni. I będą oni rządzić tak długo aż suweren nie uzna, że oni też rządzą źle. Wtedy ich też zmieni.
Po drugie – to nie sondaże wskazują zwycięzców. NA SZCZĘŚCIE! Sytuacja z sondażami to nie tylko amerykański przypadek. Generalnie warto do sondaży mieć stosunek… seksualny. Gdybyśmy mieli im ufać nie tylko Polska, ale i świat wyglądałby zupełnie inaczej. Nie chcę tu rozwodzić się nad przyczynami takiego stanu rzeczy, ale wyraźnie widać że w sondażach robimy jedno, a przy urnie wyborczej co innego. Jak mówię, nie dotyczy to tylko USA; przypomnijcie sobie niedawne wybory w niemieckich landach Saksonii i Turyngii, czy Austrii lub Francji. Kordony sanitarne wokół partii, które media określają mianem „skrajnie prawicowych”, „populistycznych” (to szczególnie ciekawe słowo, bo przecież sensu stricte populizm to odwoływanie się do woli i oczekiwań ludu, wsłuchiwanie się w jego oczekiwania i ich zaspokajanie, co jest chyba sensem pracy polityka?), „faszystowskich”, itd, nie powodują, że zawstydzeni tymi określeniami wyborcy głosują wbrew swojemu zdrowemu rozsądkowi.
Po trzecie – media kłamią. A przynajmniej te, które same siebie określają jako mainstreamowe, głównego nurtu. Te, które chcą nam NARZUCIĆ pewną wizję rzeczywistości (Trump zły – Kamala dobra). Po raz kolejny społeczeństwo odrzuca w pełni tak nachalnie serwowaną mu alternatywną rzeczywistość. Stąd te wszystkie krzyki i biadolenie, że „redneki” wybrali nam prezydenta, zwariowali, dali się kupić, wygrał Putin, itd, itp. Poraża wręcz głupota takiej argumentacji. Kompletne odrzucenie faktu, że przegraliśmy bo byliśmy słabsi, mieliśmy gorszy program, gorszą wizję przyszłości, minęliśmy się w oczekiwaniami społeczeństwa.
Po czwarte – jeśli popierają Cię celebryci z pierwszych stron gazet musisz uważać, bo zapewne przegrasz. Kandydatkę Harris poprały te wszystkie bijonse, słift i cała masa hollywodzkich gwiazdeczek oraz „znanych z zasięgami”. I co? I nic. Przeciętny wyborca na to popatrzył i co najwyżej mógł sobie pomyśleć, że „d… jest od srania, aktor od grania”, a nie wskazywania mu na kogo ma zagłosować. Od razu przypomina mi się tu wieczór wyborczy w sztabie kandydata Bronisława Komorowskiego z roku 2015… i moment ogłoszenia wyników. „Co tu się stało?”, „nasz Bronek-musisz przegrał?”, „jak ten okropny naród mógł zagłosować nie tak, jak mu kazały światłe elity?”, wyraz twarzy niektórych z tam obecnych autorytetów – bezcenny! Suweren w swojej mądrości dał samozwańczym elitom „prztyczka w ucho”.

Po piąte wreszcie mówi się tylko, albo w większości, o zaletach i słabościach kandydatów na prezydenta USA, a pomija się „tych drugich”, czyli kandydatów na wice. A tu sprawa była, moim skromnym zdaniem, nawet ciekawsza niż różnice pomiędzy głównymi rywalami.
Z jednej strony James David Vance, rocznik `84, syn narkomanki i alkoholiczki z Ohio, pochodzący z pogardzanego w całych Stanach „Pasa Rdzy” (północno-wschodnie obszary USA obejmujące stany Michigan, Indiana, Ohio i Pensylwania), prawdziwy amerykański „self-made-man”, który wyrwał się z biedy (zaciągnął się do piechoty morskiej by zdobyć pieniądze na studia), zdobył miejsce w Senacie, krytykował Trumpa (książką z 2016 roku pt.: „Elegia dla bidoków”) by ostatecznie zyskać jego poparcie i stanowisko kandydata na wiceprezydenta. Jego nominacja pokazała też, że Trump nie obraża się na swoich krytyków (Vance nazywał go publicznie idiotą jeszcze w 2016 roku) i potrafi dostrzec młodego i zdolnego polityka, prawnika i uosobienie „american dream”. Vance od kiedy poparł Trumpa przestał być ulubieńcem liberalnych mediów (a wcześniej pracował m.in. w CNN), nazywają go one, to oczywiste, „skrajnym prawicowcem” i „populistą”. Z Trumpem łączą go poglądy na temat aborcji i ograniczenia nielegalnej imigracji, a także walki z federalną biurokracją i instytucjonalnymi ograniczeniami funkcjonowania gospodarki.
U boku Kamali Harris jako kandydat na wiceprezydenta zaprezentowany został Timothy James Walz. Urodzony w 1964 r, syn nauczyciela i weterana wojny w Korei. Nauczyciel, trener futbolu amerykańskiego, żołnierz Gwardii Narodowej (z której, jak twierdzi, odszedł w stopniu starszego sierżanta, choć de facto posiada stopień o szczebel niższy, gdyż przed przejściem na emeryturę nie ukończył obowiązkowego kursu dla starszych sierżantów). Od 2006 roku zasiadający w Izbie Reprezentantów (reprezentuje stan Minnesota), od 2018 roku gubernator tego stanu. Walz to progresista pełną gębą, zwolennik aborcji (po tym jak w roku 2022 Sąd Najwyższy uchylił wyrok Roe vs. Wade uznający aborcję za prawo federalne i przekazując kwestię regulacji aborcji poszczególnym władzom stanowym zapowiedział, że uczyni z Minnesoty stan, w którym kobiety będą miały „pełnię praw reprodukcyjnych”; co zresztą zrobił; aborcja jest tam legalna aż do końca ciąży; jednocześnie zniesiono obowiązek raportowania przez kliniki aborcyjne liczby zabiegów terminacji ciąży, które zakończyły się żywym porodem oraz jakie środki podjęto dla ratowania życia noworodka i czy dziecko przeżyło). To także człowiek, którego związki z Chinami budzą wątpliwości – i nie chodzi tylko o częste podróże, czy pierwszy wyjazd w 1989 roku, ale np. fakt, że datę swojego ślubu (obył się 4 czerwca 1994 roku) zaplanował tak, bo przypadła na piątą rocznicę masakry na placu Tiananmen. Minnesota to też jeden ze stanów, który nie zakazał „korekty” płci dzieciom, a sam Walz deklarował, że stan będzie „azylem” dla młodych ludzi pragnących dokonać tranzycji.
Czy taki dobór kandydatów na wiceprezydentów mógł mieć znaczenie dla wyniku wyborów? Ośmielam się twierdzić, że tak. I pomimo olbrzymiej przewagi medialnej okazało się, że ludzie potrafią sprawić politykom niespodzianki. A my możemy kolejny raz obserwować „skurcz elit”.
Regulamin Komentowania* Odpowiedzialność: Każdy użytkownik ponosi pełną odpowiedzialność za treść swoich komentarzy. Autor bloga nie odpowiada za komentarze zamieszczane przez użytkowników.* Szacunek i kultura: Prosimy o zachowanie kultury wypowiedzi. Komentarze obraźliwe, wulgarne lub naruszające prawa innych osób będą usuwane.* Zakaz spamowania: Niedozwolone jest zamieszczanie komentarzy zawierających spam, reklamy lub linki prowadzące do niebezpiecznych stron.* Tematyka: Komentarze powinny odnosić się do tematyki wpisu. Komentarze niezwiązane z tematem mogą zostać usunięte.* Moderacja: Autor bloga zastrzega sobie prawo do moderacji, edycji lub usuwania komentarzy, które naruszają zasady regulaminu.* Dodając komentarz, akceptujesz powyższe zasady.